Autor Wiadomość
Dalia
PostWysłany: Pią 22:48, 11 Paź 2024    Temat postu: Refleksje - miłość

Cześć wszystkim. Potrzebowałam się "wypisać", a że odkąd pamiętam miałam zapędy polonistyczne, postanowiłam, że uczynię to na forum - może akurat zjawi się tu ktoś, kto ma podobny "problem" i poczuje się przez to rozumiany. Nie, nie jestem sentymentalną starą panną z kotem. Wierzcie lub nie, ale nigdy nie miałam wrażenia, że kiedykolwiek będę w małżeństwie - co sprawdza się do dziś, a co więcej, nigdy nie czułam, że to jedyna droga do szczęścia. Przez X lat mojego życia żyłam bardzo spokojnie, miałam dobre perspektywy na przyszłość, rodziców, rodzeństwo, nawet wiarę, przyjaciół, pasje, ukochane studia, które ukończyłam dobrych kilka lat temu. Owszem, zdarzało się we wczesnej młodości zauroczyć w kimś, zafascynować, natomiast nie odkrywałam w sobie potrzeby ani chwilowej przygody, ani związku. Zabrzmię banalnie, ale od lat czułam się dość niezrozumiana, samotna w tłumie - miałam inne zainteresowania, wyznawałam inne wartości, nie kręciły mnie zarówno całonocne imprezy, jak i inne szaleństwa. Byłam raczej typem introwertyka - dwóch zaufanych przyjaciół, domatorka, odnajdowanie radości z małych rzeczach, w zmieniających się porach roku. Szczerze mówiąc nie sądziłam, że kiedykolwiek dołączy do tego coś jeszcze. Nigdy nikogo nie szukałam. On sam stanął na mojej drodze a kiedy raz zagościł w moich myślach, więcej ich nie opuścił.
Spotkaliśmy się na etapie, w którym zdawało się, że panuje we mnie spokój, pozbawiona adrenaliny, stabilna codzienność. Zaufanie przychodziło mi z trudem z uwagi na przeszłą przyjaźń z mężczyzną narcystycznym, która w dużej mierze wpłynęła na ograniczoną ufność ludziom. W każdym razie poznawaliśmy się coraz bardziej, choć z początku bałam się tego, co może się we mnie zrodzić. I tak faktycznie się stało. Jest wszystkim, czego pragnęłam, nawet o tym nie wiedząc. Nie szukając. Jest moim domem, bezpieczną przystanią, ostoją i skałą. Zawsze miałam dość niezależny charakter, wydawałoby się, że w każdej sytuacji muszę sobie radzić, gdy ktoś wokół mierzył się z kłopotem, prędzej czy później trafiał do mnie, a ja starałam się pomóc. On jest osobą, przy której nie muszę "ogarniać". Mogę się na nim oprzeć, a kiedy trzeba, potrafi okiełznać mój charakter, momentami trudny i niezrozumiały dla reszty. Możemy milczeć godzinami lub rozmawiać na każdy temat. Rozpoznaję na kilometr jego nastroje, sympatie i antypatie. Kiedy cierpi, mam wrażenie, że jestem rozdarta, bo duża część mnie jest wówczas z nim. Dostrzegam jego wady tak jak i on moje, ale budujemy się wzajemnie i wspólnie w tej relacji pracujemy nad sobą. On jest miłością, jakiej od zawsze pragnęłam. Pozbawioną fajerwerków. Stałą. Dojrzałą. Taką, o której wiem, że pojawiła się po to, by pozostać. W czym zatem problem skoro wszystko brzmi idealnie? W tym, że z pewnej przyczyny nie możemy być razem. Uprzedzając oceny - nie, nie jest żonaty ani nie ma odmiennej orientacji. Można powiedzieć, że nie będzie dla nas odpowiedniego miejsca i czasu, nie chcę tutaj wdawać się w szczegóły. Mamy głęboką relację, której nie potrafię nazwać po prostu przyjaźnią - przyjaciół mam dwóch, lecz jedną bratnia duszę. Jedną miłość, którą poznałam i straciłam na starcie. Nie łączy nas związek seksualny, nie jesteśmy i nie będziemy narzeczeństwem. Towarzyszymy sobie. Jesteśmy ze sobą, lecz nie zawsze obok siebie. Nasze uczucia są dokładnie takie same i to dobra świadomość - świadomość kochania i bycia kochanymi. I zdawało się, że już przed kilku laty zaakceptowałam taki stan rzeczy - że zawsze pozostaniemy w swego rodzaju zawieszeniu. Że czas będzie płynął, a my nie zostaniemy połączeni w rodzinę, choć w pewnym sensie już ją jesteśmy, jest dla mnie najbliższą osobą. Wiedziałam od X czasu, że nigdy nie będzie w moim życiu nikogo takiego - nie idealizuję; doskonale zdaję sobie sprawę, że nie jest perfekcyjny. Po prostu nie wyobrażam sobie, bym mogła skrzywdzić kogoś innego i siebie samą, przysięgając mu miłość pod ołtarzem, skoro zawsze szukałabym w nim bezskutecznie właśnie jego. Nie byłoby mnie stać na tego typu egoizm. Dlaczego o tym piszę, skoro "sama jestem sobie winna", jak zapewne niektórzy myślą, skoro "nic mnie nie trzyma siłą w tej relacji"? Bo wczoraj zwyczajnie był dzień, w którym poczułam ukłucie ludzkiego żalu, ludzkiej tęsknoty za czymś więcej, za byciem obok niego każdego dnia, za stworzeniem wspólnego domu, za dziećmi podobnymi do niego. Siedzieliśmy w jego kuchni, gotowaliśmy wspólnie gdy odwiedziłam go w ważny dla niego dzień. I chciałam, by właśnie tak wyglądało moje życie codzienne. Nie zawsze jednak jest to możliwe z różnych przyczyn i - nie zabrzmię tutaj jak osoba dorosła, raczej jak dramatyzująca nastolatka o dość płytkim języku - i zwyczajnie, po ludzku, zrobiło mi się przykro. Często gdy obserwuję udane małżeństwa, w których jednak jedno nie docenia drugiego, czuję wewnętrzny sprzeciw - nie chodzi mi o małżeństwa, w których jedno niszczy drugie. Mam na myśli sytuacje, w których tak mało osób dziękuje za to, że może budzić się i zasypiać obok ukochanej - może nieidealnej, może mierzącej się z określonymi wadami - osoby. Nie chcę teraz zabrzmieć jak roszczeniowa stara panna, ale, wierzcie mi, niektórzy oddaliby wiele, by móc doświadczać takiej wspólnej, nieperfekcyjnej, codziennej "drogi" związku, malżeństwa, rodziny z nieidealnymi dziećmi, z domem czekającym na spłatę kredytu. Nie mam na celu obrazę kogokolwiek czy użalanie się nad sobą - po prostu musiałam to wszystko "wypisać", jako że nie mam z kim o tym porozmawiać. Niewiele jest osób, które zrozumiałyby, dlaczego nie zakończyłam relacji, w której tak naprawdę żadne z nas nie może drugiej osobie zaoferować tej "zwykłej", szarej codzienności. Dziękuję za uwagę

Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group